Śnieg, lód i piątek trzynastego – czy w Brencie trzeba mieć raki

Ferraty w Doloitach. Gruppo di Brenta, lodowiec powyżej schroniska XII Apostoli

Śnieg, lód i piątek trzynastego – czy w Brencie trzeba mieć raki

Zimowe warunki w Dolomitach – kawałek historii

Te dwa słowa – śnieg i lód – w górach zawsze oznaczają niebezpieczeństwo. Tak było, jest i pewnie będzie. Ciekawe tylko, jak długo w górach będzie jeszcze zima. Dziś, gdy wszędzie wokół topnieją lodowce, a śniegu nawet zimą jest niewiele, trudno sobie wyobrazić 9-metrową pokrywę białego puchu pokrywającą Dolomity. W zeszłym roku nasz przyjaciel Max, autochton z Dolomitów, opowiadał nam, jak wspinał się w październiku w krótkim rękawku na 3000 m n.p.m.

Ale zaledwie sto lat temu zimy były srogie, a te z okresu I wojny światowej okazały się ekstremalnie[1] trudne. Badania pokrywy lodowej na Monte Rosie wskazują na silne kilkuletnie ochłodzenie klimatu w Europie w tym czasie. Wydaje się, że wszystko wyrwało się wówczas spod kontroli. Dla mieszkańców Dolomitów był to czas bardzo trudny, sroga zima, a do tego wojna, która przeorała góry i podzieliła ludzi. Dla całego regionu I wojna światowa jest traumą tak silną jak dla nas jej kolejna odsłona. Wyobraźcie sobie młodych chłopaków wciśniętych w mundury szukających dla siebie miejsca i odrobiny ciepła w zimowej pustyni na wysokości 3000 m n.p.m. przy 30-stopniowym mrozie. Zima, chłód i wyczerpanie zawsze w górach są niebezpiecznie, a wtedy oprócz tego wszystkiego jeszcze ktoś strzelał do nich z sąsiedniego wzgórza. Masakra.

Chodząc po Sesto i przygotowując się do pisania drugiego tomu, natrafiłem na opis tragicznej w swoich skutkach lawiny – La tragedia di Selvapiano. Otóż 24 lutego 1916 roku 46 żołnierzy z Treviso wspinało się w kierunku Popera, aby przetrzeć szlak „mułów”, którym codziennie docierało zaopatrzenie dla odizolowanej części 9. Kompanii 53. Pułku Piechoty. Niestety około godziny 15 z Cima Popera zeszła wyjątkowych rozmiarów lawina, która pogrzebała cały oddział. Szczęśliwie przy 30-stopniowym mrozie do godziny 23.30 spod śniegu udało się uratować 29 alpini, reszta pozostała tam na zawsze. Jednakże to było tylko preludium.

Prawdziwe piekło rozpętało się następnej zimy, 13 grudnia 1916 roku, i przeszło do historii pod nazwą „biały piątek”. Trochę dziwnie, bo 13 grudnia wypadał wtedy w środę. Włosi nazywają tę tragedię La Santa Lucia Nera – od dnia Świętej Łucji. Najpierw pod Marmoladą oberwały się kilkunastometrowe zwały śniegu spadając na nieszczęśliwie położone baraki 1. Batalionu Cesarskiego Pułku Strzelców Nr III, grzebiąc pod śniegiem 270 ludzi, w tym setkę Bośniaków z oddziałów zaopatrzenia, a ledwie kilka dni wcześniej dowódca batalionu kpt. Schmid przestrzegał i prosił swojego przełożonego, marszałka polnego porucznika Ludwiga Goigingera z 60. Dywizji Piechoty, o wycofanie oddziału z zagrożonego rejonu. Niestety, jak to często w wojsku bywa, słuszny postulat nie znalazł zrozumienia u dowódcy. Sam kpt. Schmid miał szczęście, wydobyty spod śniegu z lekkimi obrażeniami przeżył. Gorszy los spotkał tego samego dnia włoską 7. Dywizję Alpini, lawina zasypała bowiem jej koszary, grzebiąc 400 żołnierzy. Do końca grudnia obie strony starały się wywołać lawiny nad pozycjami przeciwników. To straszne, że z tak dobrym skutkiem. Do końca miesiąca pod śniegiem zginęło około 10 tys. młodych ludzi[2] zasypanych w lawinach. Nie ma chyba nic głupszego od wojny. W czasie I wojny światowej walki na froncie w Dolomitach pochłonęły po obu stronach około 160–180 tysięcy ofiar, z czego aż 40–60 tysięcy zginęło w lawinach[3]. Dla Włochów i mieszkańców Tyrolu południowego trauma I wojny światowej jest już blizną zagojoną, ciągle jednak bolesną.

Czy w Brencie trzeba mieć raki?

Dziś, choć zimy już nie takie, to topniejące lodowce stanowią chyba nie mniejsze zagrożenie niż kiedyś. Szczeliny stają się coraz większe, a przysypane śniegiem stanowią śmiertelne zagrożenie. Niestety trasy ferrat często zmuszają nas do trawersowania lodowców.
Jakiś czas temu z wielką radością udało się nam wreszcie pojechać i po raz pierwszy przejść słynne Bocchette w Gruppo di Brenta. Zawsze o tym marzyliśmy. To absolutnie wyjątkowe miejsce, ale o tym może uda mi się napisać później. Po przejściu Bocchette Alte wylądowaliśmy w schronisku Alimonta. Wieczorem chwilę pogadaliśmy z zarządzającym schroniskiem i poszliśmy grzecznie spać. Co prawda wypiliśmy jeszcze na zewnątrz butelkę czerwonego wina, podziwiając zachód słońca, a później gwiaździstą noc, ale myślami byliśmy już przy Via delle Bocchette Centrali z jej niesamowitymi półkami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy szef schroniska przy śniadaniu tuż przy naszym stoliku kogoś głośno przez telefon informował, że tak, koniecznie musi mieć ze sobą ramponi! Po czym odwrócił się do nas, mówiąc:
– Ile razy mam mu powtarzać, że na trasie Centrali potrzebne są raki!
Lekko nas zaskoczył. Jakie raki? To był środek lata i najwyraźniej nasze rozpoznanie przed trasą nie było najlepsze. Poszedłem chwilę z nim po męsku porozmawiać.
– Naprawdę potrzebujemy raków?
– Tak, do trawersu lodowca są potrzebne raki!
– Czy masz w sprzedaży raki? – zapytałem lekko zaniepokojony.
– Nie – odparł szybko – mam koszulki, przewodniki, pocztówki, ale nie mam i nie będę miał raków!
Nie mogłem zrozumieć czemu nie chce sprzedawać raków, według mnie zrobiłby na tym niezły interes – możliwe, że to nasza polska przedsiębiorczość mi podpowiadała, ale problem pozostał, kawał drogi za i przed nami. I co dalej, bo raków nie mamy?! Na szczęście szef popatrzył na mnie i stwierdził, że damy radę podejść bokiem po piargach bez raków. Nigdy nie myślałem, że robię aż tak dobre wrażenie. Trochę nas to podbudowało i ciągle lekko wahając się, postanowiliśmy jednak spróbować. Najwyżej wrócimy i już. Wiele niemieckojęzycznych grup podchodziło od czoła lodowca, wkręcając śruby lodowe i zakładając punkty do asekuracji, ale z boku był zwykły piarg z wyraźnie wydeptaną ścieżką, po którym też poruszało się kilka grup, i wyglądało to bardzo bezpiecznie. Podeszliśmy tamtędy pod skałę i cały trawers okazał się zupełnie bezpiecznym przejściem po płaskiej łasze śniegu.

Jednak rok później sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Goły lód, stromo, ślisko i niebezpiecznie. Chociaż tym razem byliśmy na to przygotowani – mieliśmy porządne raki. Przed nami szła grupa rodaków z kilkoma przewodnikami, którzy dodatkowo liną ubezpieczyli trawers przez lodowiec. Skorzystaliśmy z okazji i dzięki ich uprzejmości najniebezpieczniejszy odcinek trasy pokonaliśmy bez problemu. Musimy jednak wszystkich wybierających się na trasy w Gruppo di Brenta przestrzec. Na niektórych odcinkach raki są niezbędne, a o tym, jak łatwo polecieć tam w dół – w następnym wpisie. Dodam jednak na koniec, że lawiny i trawersy przez lodowce to nie jest nasza bajka.

[1] https://agupubs.onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1029/2020GH000277
[2] Die Marmolata. Wein: Kaiserschützbund. 1956
[3] https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/302149929-Lekcja-historii-Dolomity-splynely-krwia.html

Na stromych, północnych ścianach bywa lód i … ślisko

W zasadzie lawin zaczęliśmy się obawiać dopiero po odbytym kursie lawinowym, na którym byliśmy jakieś 10 lat temu w Dolinie Pięciu Stawów. Wcześniej, zupełnie nieświadomi niebezpieczeństw chodziliśmy szczęśliwi, nie martwiąc za bardzo problemem zwałów śniegu nad czy pod nami. Pewnie dlatego, że większość naszych zimowych wypadów w góry odbywała się w towarzystwie przewodników i dopiero samodzielne skitoury i nieodzowny w takiej sytuacji kurs lawinowy nauczyły nas szacunku dla śniegu. Ale trawers lodowca latem to zupełnie inna bajka.
Gdy po raz pierwszy wybraliśmy się na ferraty do Gruppo di Brenta, kilka dni po przejściu trasy Bocchette ruszyliśmy na Sentiero dell’Ideale. Jak pisaliśmy, w domu zostawiliśmy nasze świetne, lekkie raki, i te zwykłe i te do półautomatów, więc po tej przygodzie z trawersem po lodzie na szybcika dokupiliśmy w Dimaro takie jakie były dostępne, takie raczki na wszelki wypadek. Wstyd się do nich przyznać, do chodzenia po oblodzonym chodniku wystarczą, ale w góry się na pewno nie nadają. Tak uzbrojeni ruszyliśmy w drogę. Nocleg zaplanowaliśmy w schronisku Tosa. Trasa wiodła przez schronisko Dwunastu Apostołów (Rifugio XII Apostoli 2489 m), za nim na przełęcz Bocca del Camosci.
Rano, przed nami szły dwie osoby pewnie poruszając się w terenie. Patrząc na ubiór, naszywki, wiszące ekspresy, repy – zawodowcy. A na poważnie pierwszy z nich był przewodnikiem, ale i jego przyjaciel wyglądał na osobę obytą z górami. Podeszliśmy do miejsca, w którym należało założyć raki. Patrzymy, a nasi towarzysze wyciągają poważny sprzęt. Postanowiliśmy przeczekać chwilę i dopiero w samotności założyć nasze… „raki”. Z dołu od czoła lodowca w górę podchodziła jeszcze trójka młodych ludzi. My powoli ruszyliśmy na początkowo łatwe pole śnieżne. Cały lodowiec ma może 200 metrów szerokości w tym miejscu, metę widać na wyciągnięcie ręki. Nasi towarzysze byli już w połowie drogi przez lodowiec, ale szli powoli, bardzo ostrożnie. Podchodzący z dołu coś do nich wołali, wyciągnęli mapę, chyba pytali o drogę. Po chwili ruszyli w górę, ale droga przed nimi stawała się coraz bardziej stroma. My doszliśmy do końca śniegu, przed nami lód, stroma, mocno pochyła ściana lodu z gęsto wtopionymi kamieniami. Nie spodobało się nam to, co zobaczyliśmy, nawet w porządnych rakach byłoby niebezpiecznie. Przydałaby się śruba lodowa i lina. Przez wtopione kamienie ciężko było porządnie wbić zęby raków w lód. Nasi towarzysze szli dalej bardzo ostrożnie, uważając na każdy krok, a trójka młodzieży mozolnie, ale już niemal na czworakach wspinała się w górę. My przyglądaliśmy się trasie i postanowiliśmy podejść polem śnieżnym wyżej i poszukać łatwiejszej drogi niż trawers po stromym lodzie. Kasia została, a ja ruszyłem w górę. Zanim dotarłem do końca śniegu, jakieś 50–60 m wyżej, pierwszy z trójki podchodzącej od czoła lodowca poleciał w dół. Gdy wróciłem, usłyszałem od Kasi natychmiastowe pytanie:
– Widziałeś?
– Pewnie, facet zjechał po lodzie ze 100 metrów w dół, musiał się nieźle poobijać na tych kamieniach! Ale chyba nic mu nie jest, bo idzie z powrotem pod górę.
– I co robimy?
– Górą nie przejdziemy, jest tak samo stromo i mało bezpiecznie – odpowiedziałem.
W tym czasie ten, który zjechał w dół, dołączył do swoich przyjaciół, razem podeszli na naszą wysokość i ruszyli trawersem w lewo, śladem naszych poprzedników. Patrzyliśmy uważnie za nimi. Nie przeszli 10 metrów jak następny poleciał w dół, leciał i leciał… kurde, kiedy się w końcu zatrzyma? Miałem bardzo złe przeczucia gdy patrzyłem jak leciał w dół, ale gość w końcu zatrzymał się, wstał, otrzepał, coś krzyknął do przyjaciół i ruszył ponownie w górę. My na ten widok mieliśmy dość wrażeń na ten dzień. Postanowiliśmy w naszych raczkach zawrócić. Trzeba jednak choć trochę rozsądku zachować, aby nie znaleźć się w jednym szeregu ze zwycięzcami nagród Darwina. Dwóch już poleciało, a jak się mówi – do trzech razy… Nie chcieliśmy sprawdzać słuszności tego przysłowia. Ruszyliśmy drogą dookoła. Najpierw planowaliśmy przejść w dół kawałkiem trasy Via ferrata Alpinistica Daniele Martinazzi w stronę Rifugio Brentei, następnie ponownie w górę w stronę Sella di Tosa, obchodząc Crozzon di Brenta, i Cima Tosa dojść do schroniska Tosa.

Spadające kamloty

Dalej oddam głos Kasi, która tak to na gorąco opisała w 2017 roku:
Ruszyliśmy w dół brzegiem lodowca. Niestety, jak wiadomo, z lodowca lubią odrywać się kamienie i pędzić sobie w dół. Szczególnie po jego południowym zboczu. Dosyć szybko pokonywaliśmy kolejne metry i od czasu do czasu widzieliśmy w okolicy takie pędzące kamyczki. Nagle, kilkadziesiąt metrów nad nami, usłyszeliśmy groźny łoskot… gdy obróciłam się i podniosłam głowę, Lechu już krzyczał: Uciekaj!!! Zobaczyłam wielki kamlot rozpędzający się i pędzący prosto na nas! Ruszyłam w lewo, w kierunku, z którego przyszliśmy. Takie rzeczy dzieją się instynktownie i trzeba liczyć na łut szczęścia. W którym kierunku pomknie? A mknął tak, że zdążyłam zrobić 2-3 kroki gdy zobaczyłam, że jest już obok mnie – pędzący prawie metrowej średnicy kamlot  i unoszący się dokoła niego pył rozbijanych po drodze kamyczków. Minął mnie! 2–3 metry ode mnie! Lechu??? (Był kilka metrów poniżej mnie, za moimi plecami). Błyskawicznie spojrzałam przez ramię i zobaczyłam, że Lechu jest też już bezpieczny, a kamlot – już daleko od nas sunie w dół… Po chwili, w końcu zatrzymał się. Nie opiszę emocji, które wtedy mną targnęły… Po dojściu do siebie, na szczęście już bez przygód, dotarliśmy do bezpiecznej części trasy. A trzy godziny później z radością dotarliśmy do sympatycznego i spokojnego Rifugio Tosa 🙂

Cóż, muszę powiedzieć, że tego dnia nawet wyjątkowo lichej jakości wino w schronisku smakowało wyśmienicie.

Następnego dnia spotkaliśmy naszych towarzyszy z lodowca, tzn. dwójkę, która szła przed nami poprzedniego dnia. Zapytaliśmy, czy komuś ze zjeżdżających w dół nic się nie stało. Na szczęście obyło się bez poważnych urazów, ale krew się jednak polała. Zapytali nas którędy my poszliśmy, i pochwalili nasz wybór, mówiąc, że trasa była tego dnia wyjątkowo trudna, choć byli na niej wcześniej wiele razy.

Zostało nam po tym dniu kilka wniosków:

  1. Nikomu nie obeznanemu z chodzeniem po lodowcu nie polecimy tej trasy do przejścia.
  2. Szczęście jest bardzo ważne, ale lepiej na nie liczyć.
  3. Dobre planowanie tras to podstawa.
  4. Odpowiedni sprzęt jest jeszcze ważniejszy.
  5. Raczki nie nadają się w prawdziwe góry!

Od tamtej pory byliśmy w Brencie i na tych lodowcach kilka razy, tym razem już zawsze z rakami 🙂

Udostępnij ten wpis

Nie ma komentarzy.

Dodaj komentarz

Rozpocznij druk i naciśnij przycisk Enter, aby wyszukać

Koszyk

Brak produktów w koszyku.